Historyczno - żużlowe wspomnienia Władysława Dmochowskiego
Władysław Dmochowski - pierwszy prezes klubu żużlowego Spójnia Wrocław opowiada o początkach czarnego sportu w naszym mieście. Przedstawia wiele ciekawych faktów mających miejsce bez mała pięćdziesiąt lat temu! Serdecznie zapraszam do lektury.
Jak wiemy, w roku 1950 na żużlowej mapie Polski pojawił się klub Związkowiec Wrocław. Jego żywot nie był jednak zbyt długi, gdyż już w 1951 roku zespół do zmagań ligowych przystąpił pod szyldem Spójni. Jakie były tego powody?
Owszem, rzeczywiście początki żużla we Wrocławiu związane są z klubem Związkowiec, nad którym pieczę sprawował Pafawag. Spójnia zaś była organizacją zrzeszającą spółdzielców oraz rzemieślników, w której to na wysokim stanowisku zasiadał mój dobry znajomy. Stąd, gdy Bronek Ratajczyk wpadł na pomysł utworzenia we Wrocławiu w pełni profesjonalnego klubu żużlowego, opartego o oddział centrali rzemieślniczej, ja optowałem za przyłączeniem go właśnie pod skrzydła Spójni. Tak też się stało w rzeczywistości. Ze strony Spójni otrzymaliśmy pomocną dłoń choćby przy przydzielaniu naszym zawodnikom stanowisk w zrzeszonych zakładach pracy (zawodnicy figurowali jedynie na listach płac w rzeczywistości nie mając nic wspólnego z danym zakładem i prowadzoną weń produkcją - dop. MM) czy załatwianiu części do motocykli.
Wedle doniesień prasy z tamtego okresu, na Stadionie Olimpijskim w trakcie zawodów żużlowych zasiadało po 60 - 70 tysięcy kibiców. Dla ludzi lubujących się w dzisiejszym speedwayu jest to rzecz wręcz niewyobrażalna, wszak na mecze ekstraligowego WTS-u chodzi po 5 tysięcy fanów. Jak Pan to skomentuje?
Rzeczywiście, powstanie klubu żużlowego we Wrocławiu było przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Miasto po prostu było zakochane w tym sporcie. Na rozgrywki ligowe przybywało około 60 tysięcy ludzi, natomiast na takich zawodach jak towarzyski mecz ze Szwedami było ich ponad 80 tysięcy! Być może te liczby rzeczywiście są trudne do wyobrażenia, jednak taka była wtedy rzeczywistość. Muszę jednak dodać, iż każde zawody żużlowe na Stadionie Olimpijskim były mocno reklamowane. Przejazdy zawodników na platformie przez miasto, odpalanie motocykli w rynku czy też klubowe wystawy w Pedecie (dom handlowy, wówczas jeden z większych w Europie - dop. MM) były jednymi z narzędzi promocyjnych. Zaznaczam także, iż pomimo ogromnej liczby kibiców, która na samym początku nas ogromnie zaskoczyła i nieco przytłoczyła, nie mieliśmy absolutnie żadnych problemów natury porządkowej. Ludzie w trakcie meczu doskonale się bawili - śpiewając i dopingując swoich ulubieńców.
A jak za Pana czasów zawody żużlowe wyglądały od strony technicznej?
Na samym początku rolę startera pełniła zwykła gumka. Dopiero później zaczęto rozglądać się za jakimś bardziej profesjonalnym sposobem rozpoczynania wyścigu. W ten oto sposób zrodziła się maszyna startowa działająca przy pomocy elektromagnesów. Oczywiście, początki jej żywota nacechowane były sporymi ilościami wad i usterek, które z czasem były eliminowane i w ten oto sposób powstało urządzenie stosowane po dziś. Mogę także dodać, iż na samym początku tor był znacznie dłuższy aniżeli ma to miejsce dzisiaj (miał około 460 metrów - dop. MM) oraz, że startowano z prostej przeciwległej do trybuny głównej.
Czy wśród startujących ówcześnie zawodników miał Pan jakiegoś ulubieńca?
Jako szef klubu starałem się traktować wszystkich jednakowo. Zawodnicy w tym czasie byli prawdziwymi bohaterami miasta oraz, rzecz jasna, obiektami westchnień wielu młodych kobiet. Z tego właśnie powodu miałem najwięcej problemów, podam taki jeden mały przykład. Pojechaliśmy na mecz do Rybnika. Bałem się, że moi żużlowcy będą chcieli spędzić noc poprzedzającą zawody na dobrej zabawie, więc po prostu pozamykałem ich w pokojach hotelowych i poszedłem spać. Jak się później okazało i taki zabieg nie przyniósł żadnego rezultatu - po prostu pouciekali mi przez okna z wysokości I piętra.
<< Powrót