Karierę sportową rozpocząłem w sporcie motocyklowym w 1959 roku poprzez zdobycie licencji tegoż sportu. Odkąd tylko pamiętam, zawsze pociągały mnie sporty motorowe i w związku z tym, w roku 1958 kupiony przeze mnie motocykl turystyczny od razu został przerobiony do celów sportowych. Chcę zaznaczyć, iż kupienie takiej maszyny w tych latach nie było rzeczą łatwą. Chcąc stać się posiadaczem takiego "cacka" trzeba było się legitymować specjalnym talonem, a żeby ów zdobyć - trzeba było być, delikatnie mówiąc, jakimś czołowym pracownikiem. Ja miałem to szczęście, iż od roku 1955 przez równe 40 lat pracowałem w Poltegorze i czasem w jakiś sposób mnie wyróżniali, między innymi talonem na motocykl, który niezwłocznie zrealizowałem.
Startowałem w enduro, na motocrossie, w wyścigach drogowych oraz w trialu. Niestety, żywot wyścigów drogowych był bardzo krótki. W tych czasach we wszystkich dyscyplinach startowało się praktycznie na jednym typie motocykla. Kiedy w latach 60 wyszła specjalizacja, uniwersalny sport motocyklowy stał się nieaktualny, gdyż do każdej dyscypliny trzeba było mieć osobną maszynę. W związku z tym trzeba było się zdecydować na jedną dyscyplinę. Dokładnie pamiętam jedną trasę, po której "goniliśmy", a która wiodła w okolicach Stadionu Olimpijskiego - ówczesna ulica Młodej Gwardii, Winiarskiego, Paderewskiego i Szopena. Tu odbywały się wyścigi, w których startowała młodzież i nie tylko. Przez krótki okres czasu jeździło się na czas po odcinkach, takie połączenie enduro, trialu i motocrossu. W latach 60 zostało to jednak zlikwidowane, i doszło do podziału na osobne dyscypliny - enduro, motocross i trial, który funkcjonuje do dnia dzisiejszego.
Osobną kwestię stanowił ubiór. Każdy startował w tym, co miał. Raz jak podczas wyścigu pękła mi gumka w dresie, to mało publiczności tyłka nie pokazałem (śmiech). Nie było tak jak dzisiaj - wszystko w kolorze, eleganckie. Na nogi zakładało się stare buty z cholewami, a na siebie "kawałek" dresu lub uniwersalny kombinezon. Kask na głowie podobny był do tego, jaki dziś mają górnicy czy hutnicy, z krzyżem pośrodku, podszyte pilotką. Taki mniej więcej był obraz zawodnika startującego w wyścigach motocyklowych pod koniec lat 50.
Mnie osobiście najbardziej zainteresował trial, gdyż z nabytym motocyklem mogłem z powodzeniem startować w klasie 125. Karierę po 20 latach skończyłem tam, gdzie ją zaczynałem, czyli w Głuchołazach. A dokładniej mówiąc w Pokrzywnej, koło Głuchołaz. Przez te 20 lat, raz lepiej, raz gorzej, częściej w kraju, czasem za granicą startowałem. Najpierw w mistrzostwach okręgu juniorów, później w mistrzostwach okręgu juniorów i seniorów, bo taka była możliwość, a na końcu w mistrzostwach Polski, z lepszymi czy gorszymi wynikami. Poza Polską ścigałem się tylko w NRD, byłej Czechosłowacji i w innych krajach "demoludów" - jak ja to nazywam z tego względu, iż w tych czasach nie było możliwości wyjazdu na zachód.
Kariera działacza
W latach 60 zacząłem się bawić jako działacz w sporcie żużlowym, a w latach 70 zdobyłem międzynarodową licencję. Dlaczego akurat żużel? Sprawa jest bardzo prosta. W tamtych latach trenowanie speedwaya było praktycznie niemożliwe, były inne czasy, dzisiaj nawet trudno o tym mówić. Zostanie żużlowcem w latach 50 nie było takie proste jak dzisiaj, gdzie wystarczy mieć pieniądze i już można trenować. Chciałem mieć kontakt z tą dyscypliną, dlatego też przyszedłem do niej "od drugiej strony", właśnie jako działacza. Przyjęcie tej roli znacznie ułatwiała znajomość zachodniego języka, gdyż w tych czasach nie wszyscy mieli przyjemność nim władać. Byłem w tym czasie działaczem i zawodnikiem jedynego klubu na świecie (Sparta Wrocław - dop.), który miał w swoich szeregach dwóch wiceprezydentów Światowej Federacji Motocyklowej. Mowa tutaj o dr Lechu Baranie oraz inż. Zbigniewie Flasińskim. Nie było drugiego takiego klubu w Europie i na całym świecie, który miałby dwóch, tak wysoko postawionych działaczy w FIM. Obaj ci panowie przekazali mi ogromną wiedzę w kwestii organizacji imprez sportowych. Chcę powiedzieć, iż pan inż. Flasiński pracował w FIM w komisji technicznej, oczywiście społecznie. Mając ogromne doświadczenie techniczne tchnął w federację wiele nowoczesności. W trudnych dla "czarnego sportu" czasach sprawował społecznie funkcję przewodniczącego Głównej Komisji Sportu Żużlowego.
To tak pokrótce o moich nauczycielach. Wracając do mnie - w pierwszej kolejności zdobyłem licencję polską, tzw. "P", a następnie międzynarodową. Bardzo często wyjeżdżałem na konferencje, zebrania, spotkania, konsultacje i dzięki temu miałem przyjemność w roku 1970 podczas pierwszego finału IMŚ na żużlu, rozegranego poza granicami Anglii i Szwecji, współpracować z komitetem organizacyjnym tej imprezy. Następnie przez lata 80, aż do lat 90 sprawowałem wszystkie funkcje, w tym kierownicze, na zawodach żużlowych. Dotyczy to indywidualnych mistrzostw, parowych mistrzostw, drużynowych mistrzostw oraz Grand Prix. Dzięki licencji międzynarodowej w sporcie motocyklowym już dwukrotnie byłem dyrektorem motocyklowej 6 - dniówki, rozgrywanej w Jeleniej Górze. Często sprawowałem kierownicze funkcje poważnych imprez motocyklowych w kraju oraz za granicą. Zdarzało mi się także zasiadać w szeregach Jury tak na zawodach motocyklowych jak i żużlowych.
Organizacja wielkich imprez światowych we Wrocławiu
W latach 60 i 70 ubiegłego stulecia na Stadionie Olimpijskim podczas zawodów żużlowych zasiadało wielu, wielu kibiców. I właśnie w 1970 roku, kiedy nasz kraj otrzymał prawo organizacji finału Indywidualnych Mistrzostw Świata wybór padł na nasze miasto. Muszę powiedzieć, iż Polska, Wrocław, Stadion Olimpijski do tego finału doszedł drogą bardzo wyboistą. W tych czasach Światowa Federacja niechętnie oddawała imprezy tej rangi poza Szwecję, Anglię, Norwegię, Finlandię czy Niemcy. Pierwszym krokiem na "światowe salony" było zorganizowanie przez nasz klub finału Mistrzostw Europy. Zawody te były w głównej mierze zasługą znakomitego działacza - inż. Flasińskiego, a także całej grupy znakomitych i oddanych w owych latach ludzi. Organizowano także inne imprezy międzynarodowej rangi. Chcę powiedzieć, o czym może nie wszyscy wiedzą, że już w 1949 roku we Wrocławiu odbył się międzypaństwowy mecz Polska - Holandia. I właśnie od tej pory, poprzez 20 - letnie doświadczenie działaczy i zawodników klubów Związkowiec, Spójnia, Ślęza oraz Sparta, Wrocław bardzo zyskał na "żużlowej jakości", co w końcu zostało dostrzeżone także i poza granicami naszego kraju.
Dzięki dobrze i wzorowo przeprowadzonym imprezom międzynarodowym, Światowa Federacja po raz pierwszy wyraziła zgodę na przekazanie tak dużej imprezy właśnie do Wrocławia. Przed rokiem 1970 były u nas inne duże imprezy, w których zawsze pod względem organizacyjnym, a przy okazji i sportowym Wrocław zdawał egzamin. W roku 1970 odbyła się generalna próba naszych możliwości i jeżeli ktokolwiek oglądał nakręcone filmy czy zdjęcia i widział, jaka była cześć oficjalna tych zawodów, tzn. ceremonia otwarcia i zamknięcia, co się działo na murawie, to wie, o czym teraz mówię. Prawie do 1980 roku nie było lepiej zorganizowanej imprezy aniżeli we Wrocławiu. Krotko mówiąc - Światowa Federacja do tej pory uważała, iż najlepsze zawody organizowane są na stadionie Wembley w Anglii, natomiast po finale we Wrocławiu, nasze miasto otrzymało takie noty, które przez następne lata były stawiane za wzór organizacji finałów światowych. Dzięki temu po roku 70 w Polsce zagościły także inne, wielkie imprezy żużlowe, m.in. w Chorzowie, Bydgoszczy, czy Rybniku.
O Stadionie Olimpijskim słów kilka...
Trzeba przyznać, iż Stadion Olimpijski bardzo miastu się przysłużył. Przenieśmy się w przeszłość, na początek lat 50. Wokół pełnowymiarowego boiska piłkarskiego istniała bieżnia lekkoatletyczna, wokół której zbudowano dodatkowo tor żużlowy (w tych czasach tor żużlowy Stadionu Olimpijskiego miał długość około 460 metrów - dop.). Po kilku latach bieżnia została zlikwidowana, a tor skrócono do mniej więcej dzisiejszych wymiarów. Na samym początku okalały go deski, później siatka, dzisiaj są już inne możliwości i na szczęście jest inna banda, bezpieczna banda.
Na chwilę obecną trzeba przyznać, iż tor nie zdaje w 100% egzaminu właśnie z powodu usytuowanego wewnątrz boiska. Powoduje ono niemożliwość uzyskania pewnego profilu toru na łukach, który byłby tym najbardziej idealnym. Dzisiejsze tory są bardziej "beczkowate", a u nas jest "lotnisko" z uwagi na bardzo długie proste. Obecnie na żużlu więcej jeździ się "złamanym motocyklem" na wirażach, a u nas długość łuku nie przekracza niestety długości jednej prostej, co powoduje wymienione przeze mnie komplikacje.
W związku z tym, iż obiekt nie jest klubowy, tylko AWF-u (Akademia Wychowania Fizycznego - dop.), a jak wiadomo, uczelnia zajmuje się wychowywaniem "magistrów od przysiadów", a nie obiektami, nie organizowaniem imprez, a jakby nie patrzeć nasz stadion ma już bez mała 80 - 90 lat, stąd jego obecny stan jest taki, a nie inny. Małe dokonania inwestycyjne pod rożnymi względami powodują, iż odstaje on znacznie od standartowych obiektów żużlowych w teraźniejszych czasach. I to nie tylko nawierzchnią i torem, ale także i wyposażeniem parkingu, brakiem porządnych pomieszczeń od zabezpieczenia medycznego zawodów, porządnych szatni, brakiem pomieszczeń technicznych do badania np. średnicy cylindrów w motocyklach, brakiem specjalnych komórek do przechowywania paliwa, wiadomo, iż jest to silna trucizna (alkohol metylowy) oraz pod względem dzisiejszych potrzeb telewizji oraz prasy. A na potrzeby konferencji prasowej trzeba stawiać namioty przed trybuną główną, bo takowej sali z prawdziwego zdarzenia również brakuje.
Wokół stadionu w chwili obecnej swoje siedziby ma wiele instytucji szkoleniowych i spółek biznesowych, ale oryginalne założenia na pewno były inne. Nie wszyscy wiedzą, ale naszemu stadionowi brakuje jednej bramy wejściowej, której "zapomniano" wybudować, a która widniała na planach architektonicznych. Brama Maratońska także była długo rozbudowywana, ale w końcu ją ukończono. Niestety, Olimpijski razi brakiem jakiegokolwiek sektora dla osób niepełnosprawnych, mimo że takowy można by spokojnie "zmontować" na nieczynnym od dawien - dawna sektorze numer 1. Także sprawa toalet dla publiczności pozostawia wiele do życzenia. Odeszło się od tego co wymyślili i zbudowali Niemcy, czyli w każdej bramie wejściowej dwie ubikacje - po prawej i po lewej stronie. Dziś już tego nie ma, stawia się kilka niebieskich "Toy - Toyów" i wszystko jest niby w porządku.
Na obecną chwilę dach stadionu, może poza Trybuną Główną doszczętnie się rozpada! Dziś, kiedy na stadionie swoje mecze ma grać piłkarski Śląsk, policja i straż pożarna dopuszczają jedynie 5 tysięcy miejsc dla fanów!!! A gdzie te czasy, w których na mecz "wojskowych" z "jakimś" Dinamo Tibilisi przybywało 50 tysięcy kibiców?! Obawiam się, iż te czasy bezpowrotnie minęły, a obecnie stadion, będący w rozpaczliwym stanie wymaga generalnego remontu. Rzekłbym nawet - gruntownej przebudowy, jednak z tym nie godzi się konserwator zabytków, a przypominam, iż nasz stadion takowym właśnie jest.
Stara fala działaczy kontra nowa fala biznesmenów
Stazi działacze nie byli przygotowani na konieczność zmiany swoich poglądów, co dyktowała zmieniająca się sytuacja gospodarcza kraju. Część działaczy trzeba było wymienić, a część "zmusić" do zmiany stanowiska. Trzeba było w końcu skończyć w czerwoną latarnią i wyprowadzić wrocławski żużel na szerokie wody. Pamiętajmy, dzisiaj nie ma już państwowych dotacji w tej dyscyplinie sportu, dziś są inne czasy, inne potrzeby. Kibic idzie na zawody sportowe dobrze zorganizowane oraz przede wszystkim na wynik. Dzisiaj klub musi sam na siebie zarabiać! Musi pozyskiwać fundusze od sponsorów, bo bez sponsorów nie ma pieniędzy, bez pieniędzy nie ma zawodników, bez zawodników nie ma wyniku i zainteresowania kibiców. Wiem, że po dzień dzisiejszy spore rzesze fanów mają spore pretensje, że Wrocławskie Towarzystwo Sportowe nie ma w swojej nazwie żadnego historycznego członu, ale na chwilę obecną po prostu mieć go nie może, bo tego wymaga sponsor. I nie można zasłaniać się jedynie sentymentami , bo podejrzewam, że gdyby WTS przeszedł w obecnej chwili do starej nazwy - straciłby kilku sponsorów. A jak straci sponsorów, to straci pieniądze i zawodników i błędne koło się zatoczy. Kropka!
Osobiście, mam małą satysfakcję, iż kibice o Sparcie nie zapomnieli i nadal gromko tak właśnie dopingują wrocławski zespół. Atlas co prawda dobrze klei, jednak ludzie nadal głośno krzyczą "SPARTA". Muszę jednak dodać, iż wolę mieć nowoczesną nazwę zespołu oraz dobre wyniki sportowo - organizacyjne, aniżeli nazwę historyczną i marny poziom sportowy. Oczywiście, proponowałbym spróbować wrócić do starej nazwy zespołu, a w drugim członie wymienić generalnego sponsora drużyny. Wtedy i wilk powinien być syty, i owca cała.
Jak to jest z tymi wychowankami...?
Owszem, mam żal do wrocławskich, i nie tylko, działaczy, iż obecna sytuacja wygląda jak wygląda. Idzie się jedynie drogą kupna, bardzo rzadko drogą szkolenia, co po części jest także winą Związku i takiego, a nie innego regulaminu. Uważam jednak, że gdyby we Wrocławiu była szkółka, która notabene jest bardzo droga w utrzymaniu - koszty sprzętu, wyposażenia, paliwo... Gdyby była ona w stanie zapewnić start w dorosłej drużynie jednemu, dwóm czy trzem miejscowym żużlowcom, to na trybunach panowałaby większa frekwencja, bo nie od dziś wiadomo, że ludzie chodzą na "swoich". Dziś ta sprawa wygląda tak, że kluby kupują sobie gdzieś tam wyszkolonych jeźdźców, sprowadzają sobie w hurtowych ilościach młodzieżowców zza granicy, z czym nie mogę się pogodzić. Dziś w drużynie mogą startować sami cudzoziemcy! Pytam zatem - co będzie za rok, czy dwa? Co będzie, gdy skończy się Gollob, Hampel i jeszcze wielu innych zawodników, którzy dziś jeszcze jako tako startują, ale niedługo nie będziemy mieli nikogo, jak sami sobie nie wychowamy! To nie jest tak, że obecnie taki zagraniczny zawodnik kosztuje taniej, bo bierze tylko za punkty i za przyjazd na mecz. A co będzie za te parenaście lat, jeżeli wszystkie kluby zaniechają szkolenie i będą liczyć wyłącznie na posiłki zza granicy?
Na zachodzie w pewnych dyscyplinach sportu udział biorą już 7 - latkowie! I gdy taki zawodnik osiąga szesnaście lat, jest już w pełni wyszkolonym, ukształtowanym człowiekiem gotowym do rywalizacji. Jest także bardziej pewny siebie i doświadczony, dzięki czemu nie stwarza takiego niebezpieczeństwa dla rywali, jakie mógłby "siać" nowicjusz. Nie od dziś wiadomo także, iż zawodnicy mający styczność z motoryzacją, czy to rajdy motocyklowe czy samochodowe stwarzają znacznie mniejsze niebezpieczeństwo na trasach samochodowych. Dzięki temu można by ograniczyć w sposób znaczy ilość wypadków i kolizji, w których wiele osób zostaje rannych bądź traci życie. Dodatkowym argumentem przemawiającym na korzyść szkolenia jest zajęcie takiemu młodemu człowiekowi wolnego czasu, dzięki czemu nie ma on czasu myśleć o głupotach typu narkotyki, alkohol, papierosy... Przez sport do wychowania!
Żużlowa czerwona latarnia
Trzeba zacząć od tego, iż w tych trudnych latach nie było w klubie generalnych sponsorów. Drobnych darczyńców, którzy przekazywali do klubowej kasy kilka groszy pozyskiwało się poprzez umieszczenie reklamy na ostatniej stronie programu zawodów. Za przykład dobrze prosperującego klubu może posłużyć Rybnik, za którym stały kopalnie, były etaty dla zawodników, pieniądze na działalność klubu. Drużyny bez takich możliwości, bez takich sponsorów były w dość trudnej sytuacji i to właśnie dotknęło Wrocław. Pamiętajmy, iż do sukcesu nie dochodzi się tylko pracą, ale także szczęściem no i nakładami finansowymi.
W naszym klubie nie było za dobrze z tym ostatnim czynnikiem. Było więcej wydatków, niż dochodów. Rozważaliśmy nawet zamknięcie tej "firmy", jednak na szczęście do tego drastycznego kroku nie doszło... Chcę zaznaczyć, iż w tych latach żaden działacz za klubowe pieniądze nie wybudował sobie domu oraz nie kupił samochodu. Powiem więcej, taki działacz częściej dokładał z własnej kieszeni, co przeważnie było robione "na lewo" z tej przyczyny, iż na każdą część zamienną z zachodu trzeba było mieć odpowiednie papiery, bez których księgowa nie miała prawa tego przyjąć.
Gdy zawodnik otrzymał nową oponę, to ścierał po kolei wpierw jedną stronę, później drugą. A jak już opona była całkiem łysa, to siadał ze scyzorykiem w dłoni i próbował ją nacinać, aby wystarczyła na kilka dodatkowych wyścigów. Takie były wtedy czasy. Gdzie nie było pieniędzy - tam nie było wyniku i w ten oto sposób stoczyliśmy się na samo dno. Na szczęście znaleźli się sponsorzy, nowi ludzie, którzy dźwignęli we Wrocławiu żużel z całkowitego marazmu. Muszę jednak powiedzieć, iż jako stazi działacze nie mamy nic sobie do zarzucenia. Były takie, a nie inne czasy, i choć wyniku sportowego kompletnie brakowało, to dawało się wyczuć pewną atmosferę, rzekłbym bardzo towarzyską atmosferę, która pozwalała nam przetrwać do następnego meczu i pchać ten wózek dalej.
Moimi ulubieńcami byli...
Naprawdę, wielu zawodników dzięki swojej postawie na torze utkwiło mi głęboko w pamięci. Chociażby żyjący do dnia dzisiejszego Edward Kupczyński, znakomity zawodnik w latach pięćdziesiątych, Indywidualny Mistrz Polski, specjalista od "jazdy figurowej", ponieważ na motocyklu prezentował bardzo ładną sylwetkę, był znakomity technicznie, dzięki czemu praktycznie nigdy nie leżał na torze. Zupełnym przeciwieństwem Kupczyńskiego był nieżyjący już niestety Konstanty Pociejkowicz, także Mistrz Polski, który praktycznie w każdych zawodach obijał sobie kości. Z dużym sentymentem wspominam bardzo eleganckiego Sałabuna, Błocha, który kroczył dumnie z Białym Orłem na plastronie oraz Tadeusza Toodorowicza, który niestety marnie skończył za granicą... Byli to zawodnicy, na których zawsze można było liczyć, którzy nie uzyskiwali dobrych wyników przez przypadkowość czy dzięki szczęściu. Była to bardzo zdyscyplinowana drużyna, gdzie wiadome było, iż najlepszy jeździ zawsze w parze z najsłabszym, gdzie wiadome było, który zawodnik zdobędzie w zawodach 6, który 9, w który 2 punkty. Przypominam, iż kiedyś zawody składały się jedynie z dziewięciu wyścigów, następnie z trzynastu, a dziś mamy ich aż piętnaście. Szczególny nacisk kładę na "wyścig", bo w dzisiejszych czasach większość dziennikarzy popełnia błąd, pisząc w swoich relacjach wyraz "bieg", co jak rozumiem jest zaczerpnięte z języka angielskiego. Bieg może być conajwyżej przez płotki, a tam, gdzie mamy doczynienia z udziałem maszyn, mówimy o wyścigach...!
Finanse w czarnym sporcie wczoraj i dziś...
Kilkanaście lat temu zawodnik za jazdę nie otrzymywał praktycznie żadnej gratyfikacji finansowej. Mówiąc krótko - po prostu nie żył z żużla. W przeciwieństwie do dnia dzisiejszego nie był to sport zawodowy, tylko czysto amatorski. W socjalistycznych czasach żużlowcy najczęściej mieli pozałatwiane delikatnie mówiąc lewe etaty w odpowiednich zakładach pracy i z tych pieniędzy wiedli życie na średnim poziomie. Dziś natomiast zawodnicy otrzymują "harmonię" pieniędzy za punktówkę, dodatkowo co rusz kluby prześcigają się z coraz to wyższymi ofertami, aby skusić ich do zmiany barw. Dodatkowy ból głowy mnie nachodzi, gdy spoglądam na ceny zawodników zawarte w liście transferowej.
Reprezentacja Narodowa
Niegdyś reprezentowanie barw narodowych dla zawodnika było zaszczytem, a nie jak to było ostatnio - obowiązkiem czy przymusem. Dziś mamy do czynienia z pomyloną sytuacją, w której to jeden czy drugi może odmówić takiego startu lub pokazać byle zaświadczenie lekarskie i już jest zwolniony z urzędu. Uważam, że jeśli władza kogoś wytypuje do przywdziania Białego Orła, to taki zawodnik powinien być zaszczycony, a nie kalkulować od razu jak przełoży się to na efekt finansowy. Owszem, należy takim żużlowcom stworzyć odpowiednie warunki, aby mogli się przygotować do tak ważnych występów, jednak w pierwszej kolejności wynik sportowy i walka za kraj, w drugiej zaś korzyści materialne!
Czy nazwa Sparta powróci?
Wydaje mi się, że tak, bo takich powrotów do pewnych historycznych nazw było w innych dyscyplinach sportu już wiele...