Historyczno - żużlowe wspomnienia Grzegorza
Malinowskiego
Grzegorz Malinowski - wychowanek Falubazu Zielona Góra, lider wrocławskiej Sparty w końcówce lat 80 ubiegłego
stulecia, w której to wraz z Henrykiem Piekarskim stanowił w głównej mierze o sile odradzającego się po ciężkim okresie
zespołu. Jak sam twierdzi, żużel dał mu w życiu wiele dobrego i dużo mu zawdzięcza, a w docenieniu odniesionych sukcesów
pomaga fakt zapoznania się również z "ciemną" stroną tej dyscypliny - kontuzjami, brakiem przychylności ze strony rodzimego
klubu... Obecnie były zawodnik, uczestnik finału indywidualnych mistrzostw Polski w 1990 roku, mieszka we Wrocławiu, a ci,
którzy często po naszym mieście podróżują taksówkami - być może sympatycznego "Malinę" spotkają za kierownicą. Serdecznie
zapraszam do lektury historyczno - żużlowych wspomnień Grzegorza Malinowskiego
Bałem się grać w piłkę więc... zostałem żużlowcem
Dlaczego akurat żużel...? Po prostu była taka sytuacja, że chciałem się zająć czymkolwiek. Na początku marzyło mi się zostać
kolarzem, następnie, gdy w 1974 roku odbywały się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej to chciałem być piłkarzem i nawet
wcielałem ten plan w życie uczęszczając na treningi do Zastalu. Chodziłem tam po szkole, więc praktycznie cały dzień byłem
poza domem, prawie wiecznie głodny, a trzeba było się jeszcze zdobyć na wysiłek fizyczny. Gdy w końcu pojawiałem się
wieczorem w domu, to już praktycznie słaniałem się na nogach ze zmęczenia i po prostu między innymi z tego powodu wycofałem
się z dalszych treningów, stchórzyłem, nie dałem rady... To wszystko wytworzyło pewne piętno, poprzez które czułem się
przegrany, jak ten przysłowiowy "cienki Bolek". W tym czasie bardzo interesowałem się i lubiłem jeździć motocyklami.
Niestety, w czasach gdy byłem chłopcem ciężko było o własny motorower, stąd frajdę sprawiała możliwość poprowadzenia maszyn
starszych kolegów. Osobiście w tych czasach dużo jeździłem na rowerze, zajmowałem się również składaniem rowerów, co było
takim moim małym hobby. Następnie przerodziło się to również w majsterkowanie przy motocyklach i silnikach, co bardzo mnie
kręciło. I to chyba właśnie z tej wielkiej pasji do motocykli, o której wiedziała cała moja rodzina, pewnego dnia siostra
pokazała mi ogłoszenie w prasie zachęcające młodych chłopaków do wstąpienia do szkółki żużlowej. Jednak wtedy ja tego całego
żużla to się niesłychanie bałem, jak mi o tym wspomniała, to aż zaniemówiłem (śmiech). W końcu się zdecydowałem i zapisałem
do szkółki, w czym pomogła mi niejako sfałszowana legitymacja szkolna nieco zaniżająca mój wiek. Z jednej strony dokument
ten umożliwił mi podjęcie treningów w szkółce, z drugiej zaś trafiłem przez niego do wojska, które zahamowało mi możliwość
rozwoju na żużlowym owalu.
Kiedy w prasie pojawiło się wspomniane już ogłoszenie, klub szukał chłopaków z rocznika 61, czyli siedemnastolatków, a ja w
tym czasie miałem już na karku lat dziewiętnaście... Postanowiłem jednak łatwo się nie poddawać i poprosić szkolną
sekretarkę o wydanie legitymacji zaniżającej mój wiek, co jest mi niezbędne tylko i wyłącznie do rozpoczęcia treningów na
żużlu. "Legalnie" nie miałem już szans, gdyż byłem dużo za stary (śmiech). Pochodzę z małej wsi (Jeleniów koło Zielonej Góry
- dop.) przez co mimo dorosłego wieku w dalszym ciągu byłem bardziej dziecinny aniżeli moi rówieśnicy wywodzący się z
miasta. Na szczęście wspomniana sekretarka również pochodziła z jakiejś bardzo małej miejscowości, przez co chyba w pewnym
sensie rozumiała mój problem i postanowiła mi pomóc go rozwiązać wystawiając mi ten dokument. Oferowałem nawet jakiś drobny
upominek w zamian, ale ona kategorycznie odmówiła jego przyjęcia. Tak więc dzięki uprzejmości tej pani i otrzymanej "lewej"
legitymacji mogłem starać się o przyjęcie do szkółki, zresztą, jak później się miało okazać, z całego przyjętego naboru
ostatecznie zostałem tylko ja, więc coś na rzeczy było (śmiech).
Jak już rozpocząłem treningi to nieskromnie mówiąc byłem chyba najlepszy ze wszystkich chłopaków, w czym z pewnością
pomagało mi wcześniejsze obycie z motocyklami. Po torze szalałem, na łuku jeździłem wyłamanym motocyklem, na co nie wszyscy
się mogli odważyć. Po treningu przychodził do nas Ludwik Jaskulski i wskazywał kolejnych kandydatów, którym dziękował za
dalszy udział w zajęciach i więcej mieli się już nie pokazywać. Mnie natomiast często chwalił i wiedziałem już wtedy, że
raczej przy tym żużlu pozostanę... Swoją drogą te swoistego rodzaju eliminacje po każdym treningu były mocno stresujące,
gdyż wykluczona z dalszych zajęć osoba nawet nie ośmieliłaby się prosić o jeszcze jedną szansę. To nie było tak, jak później
u mnie w szkółce, gdzie młodzi mogli próbować ile tylko mieli sił i chęci... I tak w ten oto sposób dotrwałem do samego
końca i następnie ukoronowaniem tych treningów było zdanie licencji na pełnoprawnego zawodnika. Pamiętam, że w szkółce
pojawiłem się na jesieni, ale w związku z prowadzonymi wiosną następnego roku pracami remontowymi na stadionie poważne jazdy
rozpoczęły się dopiero w okolicach wakacji, a samą licencję zdałem we wrześniu i zdążyłem jeszcze wystartować wraz z
Alfredem Krzystyniakiem, bratem - bliźniakiem Janka, w kilku młodzieżowych, towarzyskich turniejach. Alfred uczęszczał ze
mną do jednej klasy w szkole, gdyż w pewnym czasie miał problemy z nauką i nie zdał, a Janek był rok od nas wyżej. Muszę
powiedzieć, iż w miarę udany początek kariery z pewnością zawdzięczam Tadziowi Tumiłowiczowi, który w tym czasie mocno we
mnie wierzył i to dzięki niemu mogłem liczyć na bardzo dobre motocykle. A było to niezmiernie istotne...
Poważne ściganie przyszło wraz z początkiem roku 1980, kiedy mieliśmy zainaugurować sezon meczem ze Spartą Wrocław, ale on
został przełożony i pierwsze zawody odjechaliśmy z Polonią Bydgoszcz. Pamiętam, że w pierwszym starcie wraz z Filipiakiem
wygraliśmy 5:1, a w drugim lub trzecim występie miałem małe starcie z Markiem Ziarnikiem po tym, jak pojechałem dość ostro.
Przycisnąłem go do płotu na wyjściu z łuku, a mi tak podbiło motocykl, iż pół prostej przejechałem na jednym kole i w taki
mniej więcej sposób zaprzyjaźniłem się z Markiem. Od tej pory, na każdych zawodach, na których się spotkaliśmy zawsze ze
sobą rozmawialiśmy (śmiech). W tym debiutanckim meczu zdobyłem bodajże pięć punktów w trzech startach, co nie było chyba
wynikiem, którego musiałbym się wstydzić. W kolejnym pojedynku już ze Spartą zdobyłem punktów sześć, a jechałem już
czterokrotnie. Z tego spotkania pamiętam również wygraną 5:1 w pierwszym starcie oraz zawalenie drugiego wyścigu, kiedy to
jechała bardzo mocna rezerwa taktyczna wrocławian - Heniu Jasek i Robert Słaboń, liderzy Sparty. Ogólnie początki miałem
bardzo udane, zwłaszcza dość dobre mecze trafiały mi się na swoim torze, trochę gorzej było z tym na wyjeździe, na co z
pewnością wpływ miało brak doświadczenia oraz nikłe objeżdżenie. Starałem się to nadrabiać brawurą i nierzadko szedłem po
torze jak taran (śmiech). Świętej pamięci Tadziu Tumiłowicz nieraz komentował moje występy w stylu "ziemio, rozstąp się,
Malinowski jedzie..." (śmiech).
Jeżeli chodzi o edukację, to uczęszczałem do pięcioletniego technikum pomimo tego, iż miałem już ukończoną szkołę zawodową.
Niestety, nie było w pobliżu żadnego technikum trzyletniego, do którego mógłbym spokojnie chodzić. Jedyne pocieszenie było
takie, iż ową szkołę rozpocząłem od drugiej klasy po tym, jak dyrektor pozytywnie rozpatrzył moje podanie. Jednak wraz ze
zdaniem licencji narobiłem sobie sporo zaległości w zajęciach lekcyjnych i szykowały mi się dwie poprawki, których nie
zaliczyłem i praktycznie przestałem uczęszczać do szkoły. Korzystając z faktu, iż informacja jeszcze się nie rozniosła,
wziąłem z sekretariatu zaświadczenie o pobieraniu nauki i zaniosłem je do wojskowej komendy celem odroczenia służby. Z
"papierkiem" nie było problemu, gdyż sekretarka często mnie widywała w budynku szkoły i napisała mi, iż będę uczęszczał do
trzeciej klasy, a naukę zakończę za trzy lata. Dopiero później dowiedziałem się, iż wzięli mnie niemal na siłę do wojska,
gdyż byłem uważany za człowieka niedobrego (śmiech). Na dodatek, gdy wyszła na jaw sprawa z legitymacją to dostałem
przydział do Sulechowa do artylerii. Ale było kilka osób, które mnie żałowały i bardzo starały się umożliwić mi starty na
żużlu.
Niestety dla mnie, w tych czasach Zielona Góra była miastem bardzo komunistycznym i trzeba było mieć naprawdę solidne
oparcie, aby cokolwiek załatwić. Nie wspominając o tym, ile sił i zachodu to kosztowało... Sądzę, iż w tym samym okresie,
ale np. we Wrocławiu z podobną sprawą nie byłoby najmniejszego problemu, tutaj jednak każdy przed władzą stawał na baczność
i martwił się przede wszystkim o siebie (śmiech). Niektórym, np. Huszczy czy Olszakowi takowe zwolnienia załatwić się udało,
ale z tego co wiem to i z tym były bardzo duże problemy. Ze mną to już nie przeszło, chociaż próbowaliśmy wielu metod, np.
wpisywano mnie jako jedynego żywiciela rodziny, itp. I w ten oto sposób niemal dwa lata przesiedziałem w wojsku , po czym 15
czerwca 1982 roku wyszedłem do cywila. Straciłem przez armię praktycznie najważniejszy czas w żużlowym rozwoju, miałem
przestój w szkoleniu, nie zdobywałem doświadczenia... Była to bardzo długa przerwa jeżeli chodzi o rozbrat z żużlem, sądzę
jednak, iż wojsko w życiu bardzo mi się przydało i nie wspominam go źle. Zebrałem w nim dużo życiowych doświadczeń, bardzo
mnie wzmocniło psychicznie i dużo w nim zrozumiałem. Bo mimo, że byłem wtenczas już dość wiekowy, to jak już wcześniej
wspominałem, chyba nadal zachowywałem się jak takie trochę większe dziecko (śmiech).
Po wyjściu w 1982 roku z wojska ponownie zacząłem startować w zawodach młodzieżowych, w 1983 złapałem dość dobrą formę, a w
1984 roku na torze czułem się bardzo wybornie mimo, iż nie było już w klubie mojej dobrej duszy z początków kariery - Stasia
Sochackiego, tylko trenerką zajął się Czernicki lub Grabowski, dokładnie nie pamiętam który z nich... Na długo w pamięci
zapadła mi pewna sytuacja z prezesem Wojciechowskim, któremu bardzo nie podobały się moje długie włosy, które zapuściłem w
wojsku. Powiedział, że jak zrobię z nimi porządek, to będę otrzymywał kolejne szanse na starty w drużynie. Wtenczas
zaprotestowałem i wprost zapytałem, czy ważniejsze są moje włosy, czy też prezentowane na torze umiejętności... Ale
oczywiście z jego punktu widzenia takie zachowanie było bardzo naganne, stawiany byłem w roli buntownika, co dla mnie
osobiście było następnie bardzo zgubne. Wielu kibiców z Zielonej Góry, których spotykałem na codzień doradzało, aby obciąć
włosy i występować w drużynie. Mówili, że wiedzą dlaczego nie ma mnie w składzie i domagali się zmiany wizerunku i
startowania w meczach. W trakcie różnych zgrupowań, gdy spotykałem się twarzą w twarz z prezesem to on nie podejmował ze mną
rozmowy, bo poczuł się mocno urażony moim zachowaniem, taki niby wielki wódz został mocno dotknięty przez zwykłego
szeregowego (śmiech). Mniej istotne było to, jak zawodnicy prezentowali się na torze, ważne było to, kto jest lojalny i
posłuszny. Mam wrażenie, że kto stał w szeregu i za bardzo się z niego nie wychylał, to miał zielone światło do osiągnięcia
sukcesów sportowych. Pamiętam, że w 1985 dostałem nagle szansę po bardzo długiej przerwie pokazania się, czego nie
wytrzymałem psychicznie i po prostu się spaliłem. Na domiar złego złamałem jeszcze rękę, a w 1986 roku przeszedłem do Sparty
Wrocław, z czym wiązałem duże nadzieje...
Grzegorz Malinowski na początku żużlowej przygody...
Przejście do Wrocławia
Będąc jeszcze zawodnikiem zielonogórskiego klubu miałem propozycję z Lublina i bardzo mnie wtedy tam chcieli. Ja w 1986 roku
się ożeniłem i chyba mimo wszystko takie dalekie dojazdy mnie przerastały, aczkolwiek z drugiej strony na tamtejszym torze
zawsze bardzo dobrze mi się jeździło. Dlaczego więc Wrocław? Mój szwagier bardzo tam chciał mieszkać, w związku z czym i ja
kilka razy odwiedziłem to miasto i muszę przyznać, iż bardzo mi się spodobało. Górę wzięła również zimna kalkulacja, z
której wynikało iż tutaj będę miał szansę na częste starty i być może coś jeszcze z tej mojej jazdy będzie. W Zielonej Górze
u schyłku moich startów występowałem na torze niezmiernie rzadko, co było swoistego rodzaju maltretowaniem psychicznym.
Zresztą, o tym z pewnością mógłby też wspomnieć Heniu Piekarski, który w drużynie dowodzonej przez Ryszarda Nieścieruka był
ciągle stawiany na rezerwie, a to pozycja niezwykle obciążająca, nigdy nie wiesz kiedy będzie ci dane wyjechać, w jakiej
sytuacji będzie wtedy twój zespół... Dla mnie przejście do Wrocławia było w tym czasie jedyną szansą na odbudowanie się, na
wyciągnięcie się z dołka, w którym bez wątpienia wtedy byłem... Brakowało mi również osoby, która mogłaby mi pomóc,
doradzić, zaopiekować się tym groźnym buntownikiem, którym podobno byłem (śmiech). We Wrocławiu nie byłem najważniejszym,
było sporo miejscowych żużlowców, ale to akurat dla mnie nie było najistotniejsze. Po prostu zdobywałem dla zespołu punkty,
ich największą ilość, nawet wtedy gdy byłem bez formy i z tego powodu stawałem niejako na nogi, bardzo odbudowałem się
wtedy psychicznie, byłem już kimś... Miałem swoje ambicje, które chciałem realizować, ale w Zielonej Górze mi tego nie
umożliwiono, tam było raczej chodzenie po grudach.. Zresztą, nie tylko mnie tam to dotknęło, że wspomnę tylko Marka Glinkę,
czy Wiesia Pawlaka...
Na mecze dojeżdżałem z Zielonej Góry, gdzie na codzień pracowałem w Falubazie (Lubuska Fabryka Zgrzeblarek Bawełnianych -
dop.) na odlewni w charakterze stolarza. W niedzielę po zawodach wsiadałem w wieczorny pociąg i w poniedziałek rano od razu
szedłem do pracy (śmiech). Co zaś do poziomu całej drużyny to wiadomo, iż w tym okresie nie było za dobrze. Najdobitniej
świadczy o tym fakt, iż w całym sezonie nie zdołaliśmy wygrać ani jednego pojedynku ligowego... Pozytywne zmiany zaczęły
nadchodzić w 1987 roku, kiedy w końcu wygraliśmy kilka meczy, a o ile dobrze pamiętam zdobyłem najwięcej punktów dla
zespołu. Wpływ na coraz lepsze wyniki z pewnością miało pojawienie się w klubie takich żużlowców jak Marek Bzdęga, Andrzej
Cichy czy Arkadiusz Zielonko no i co ważne - mechanika Józia Gorzkowskiego. Pierwszą maszynę przez niego złożoną dostał
Bzdęga. Sądzę, że wiązało się to z tym, iż był on bardziej rozrywkowy aniżeli ja. Osobiście byłem wtedy takim dziwakiem w
klubie, który po meczu musiał od razu zasuwać na pociąg i jechać do pracy. Nie było czasu na wspólne piwo, czy małą imprezę
(śmiech). Był to taki trochę trudny okres wspólnego poznawania się, docierania.
Pomimo tych pewnych przeciwności, również zdobywałem sporo punktów, dzięki czemu psychicznie czułem się bardzo mocny, a jak
już mówiłem wcześniej było mi to niezwykle potrzebne. W Sparcie pełniłem również niejako funkcję łącznika zawodników z
zarządem, gdyż jak coś leżało nam na sercu, to ja szedłem i z nimi rozmawiałem, czym byli chyba bardzo zdumieni, że jest
jakiś żużlowiec, który chce i potrafi z nimi pogadać (śmiech).
Pamiętam, iż na początku 1988 roku Gorzkowski mieszkał w hotelu Olimpia nieopodal stadionu, w którym również i ja
zamieszkiwałem. W tym czasie czułem się już bardzo zżyty z drużyną, z miastem. Kiedyś wraz z Józiem wypiliśmy winko i chyba
to było początkiem naszej przyjaźni (śmiech). W tym czasie moje motocykle przygotowywał Roman Pogrzeba, a Józio robił
maszynę bodajże dla Henia Piekarskiego, ale najprawdopodobniej dzięki wspomnianemu winu ostatecznie ten motocykl otrzymałem
ja (śmiech). Z drugiej strony nie wiem czy dobrze robię, że zdradzam tutaj Józia (śmiech). W trakcie sezonu zatarł mi się
silnik przygotowany przez Pogrzebę, a ja zacząłem jeździć na tym od Gorzkowskiego i od razu w Gnieźnie zdobyłem 17 punktów i
zaczęła się wielka euforia. Zresztą wyjazdy to też była fajna sprawa, gdyż udawaliśmy się na nie naszym słynnym Roburem, ale
nie była to dla nas przeszkoda, nie byliśmy wybredni. Bardziej, aniżeli na komforcie jazdy zależało nam na dobrych
motocyklach, nowych częściach do silników czy też jakiś nowych, wygodnych skórach, które poprawiły by komfort jazdy na
torze.
Szałowa skóra
Swego czasu wrocławski klub zakupił dla mnie od jakiegoś motocyklisty niebiesko - biało - czarną skórę, która rozmiarowo
była na dość potężnego człowieka i konieczna była jej przeróbka (śmiech). Pojechałem więc do Zielonej Góry, gdzie znajomy
krawiec odpowiednio ją przystosował do mojej sylwetki i od tej pory mogłem się w niej ścigać. Muszę powiedzieć, iż na te
czasy - w porównaniu z ubiorami innych zawodników Sparty - była to kompletna rewelacja. Nie dość, że bardzo wygodna, to na
dodatek bardziej efektowna (śmiech). Gdy zaczynałem się ścigać w Falubazie oczywiście otrzymałem jedną z gorszych skór, ale
taka była hierarchia. Im wyżej w górę, w tym lepszym jakościowo ubiorze się startowało. A w Sparcie, jak już wspomniałem
wcześniej, skóry były okropne, chyba najgorsze jakie kiedykolwiek nosiłem. Sytuację zmieniła wspomniana na samym początku
trójkolorowa skóra oraz późniejsze ubiory uszyte przez firmę Aspro, które były niezwykle komfortowe i bardzo wygodne.
Słynny baraż w Zielonej Górze
Niestety, ciężko mi w tym momencie sobie przypomnieć tą sytuację... Nie, nie, czekaj (śmiech)... Już pamiętam! My - jako
zawodnicy nie mieliśmy pojęcia jak to do końca było z tym wypadkiem pojazdu przewożącego nasze motocykle, bo oczywiście nikt
oficjalnie nas o niczym nie informował. Ale rzeczywiście tak było, że krótką chwilę po przyjeździe do Zielonej Góry
pakowaliśmy manatki i wracaliśmy z powrotem do Wrocławia, a chodziło oczywiście o to, że w tym terminie w naszym zespole nie
mogli wystartować Czechosłowacy. Moim zdaniem było to rzecz jasna zajście sfingowane mające na celu przełożenie meczu i
start naszego zespołu w silniejszym składzie. Ale jak było naprawdę - tego z zawodników chyba nikt nie wie. My początkowo
nawet uwierzyliśmy, iż stało się coś poważnego z naszymi maszynami, ale osobiście nie słyszałem aby ktokolwiek z klubu
doznał jakichkolwiek obrażeń co podwójnie daje do myślenia w kwestii prawdziwości tego zajścia. Myślę, że ta zagrywka do
końca nie była w porządku, jednak z drugiej strony zielonogórzanie też do końca nie zachowali się fair uniemożliwiając
naszej drużynie startu w najsilniejszym zestawieniu. A przecież wygrali pierwszy mecz u nas więc byli w dobrej sytuacji i
mogli poprawić nieco widowisko. Uważam po prostu, iż w tej sytuacji Sparta najzwyczajniej w świecie odpowiedziała wyłącznie
nieprzyjemnym na nieprzyjemne.
...w barwach Sparty Wrocław...
Czesi pływali po torze
Pamiętam doskonale, jak w naszym klubie zaczęli startować Czechosłowacy, a wszyscy lokalni dziennikarze zachwycali się jak
to oni pięknie "płyną" po torze (śmiech). A prawda jest taka, że ci zawodnicy głównie odstawiali nas sprzętowo, na dodatek
byli przygotowani w większości przypadków jedynie na twarde tory oraz brak kontaktu na torze. Od Janka Schinagla pożyczyłem
na mecz barażowy w Lesznie motocykl i po puszczeniu sprzęgła na starcie byłem sporo przed rywalami co potwierdzało ich
lepsze przygotowanie sprzętowe, nie zaś umiejętności. W czasach, gdy ja startowałem głównie liczyła się odwaga, brawura,
gotowość do poświęcenia, gdyż sprzęt był, jaki był... Ze wszystkich Czechosłowaków startujących w Sparcie wspomnianymi
cechami odznaczał się tylko i wyłącznie Zdenek Tesar, reszta zdecydowanie przerastała nas sprzętowo i dlatego odnosiła tak
spektakularne wyniki punktowe. Dziś to wszystko się wyrównało i jak sam widzisz, nawet taki Nicholls ma czasem problemy ze
zdobyciem jakichkolwiek punktów, a przecież na samym początku startów zawodników zagranicznych w Polsce było nie do
pomyślenia, aby Anglik bądź Duńczyk zdobył mniej niż 10 punktów, lub tych "oczek" nie zdobył w ogóle...
Kilka słów o lansowaniu się poprzez żużel
Zdecydowanie muszę zaznaczyć, iż my praktycznie nie jeździliśmy dla pieniędzy. Starty na żużlu dawały możliwość wybicia się
z codziennego, szarego życia i bycia kimś, jak przynajmniej mi się wydawało. Pochodzę z malutkiej wioski leżącej nieopodal
Zielonej Góry i w tym sporcie upatrywałem szansy na poznanie świata, nowych ludzi, nawiązanie kontaktów z ciekawymi
osobistościami. Myślę, że podobnie uważał Heniu Piekarski, również pochodzący z małej miejscowości pod Wrocławiem. Właśnie
te duże jak na ówczesne czasy pozafinansowe możliwości sprawiały, że ludzie chętnie do żużla się garnęli. Oczywiście
wiadomo, że same nazwiska nie jeżdżą - więc do uzyskiwania dobrych rezultatów niezbędne było wykonanie ogromnej pracy. Aby
się wylansować, na treningach trzeba było wiele z siebie dać. A wybijali się nie tylko zawodnicy, ale i trenerzy, jak choćby
Rysiu Nieścieruk. W Gorzowie wespół ze znakomitymi zawodnikami odnosił spektakularne sukcesy aby chwilę później w Bydgoszczy
zanotować "upadek". Odżył niejako dopiero we Wrocławiu, gdzie ponownie wyniósł się na wyżyny. Mówiąc jednak szczerze,
wolałbym aby nigdy się na nie nie wspiął i żył po dzień dzisiejszy... Uważam, że to właśnie on stracił w tej szalonej
gonitwie szczurów najwięcej, stracił swoje życie... Z drugiej strony być może w ten sposób uratował mnie, gdyż ja widząc co
zaczyna się dziać, w którą stronę zmierzają wszelkiego rodzaju zmiany po prostu postanowiłem sobie to odpuścić. Byłem gotowy
na czystą i uczciwą rywalizację sportową, na branie udziału w wyścigu szczurów już nie...
Kontuzje i ból
W trakcie mojej przygody z żużlem na szczęście nie przydarzyło mi się zbyt wiele kontuzji. Najpoważniejszą odniosłem w 1988
roku w Tarnowie. Myślę, że czasem na torze brakowało mi tego przysłowiowego braku rozsądku i z tym wiązały się możliwe do
uniknięcia kraksy. Uważam, iż każdy zawodnik podobny charakterem do mojego, który na torze jest dynamiczny, posiada duży
temperament - chociaż nie wypada mi mówić o samym sobie źle lub dobrze - więc zaznaczę, iż wspomniany temperament nie
całkiem w sensie pozytywnym, no i do tego może jeszcze choleryk (śmiech). Takiemu zawodnikowi jest potrzebny ktoś, kto w
odpowiednim momencie ostudzi nieco zapał i wyleje kubeł zimnej wody na głowę. A przecież zawody żużlowe są niezwykle
emocjonujące i w ich trakcie każdy jest maksymalnie "nabuzowany", to nie są szachy (śmiech). Uważam, że łatwiej mają osoby
spokojne, zimne, odporne na ten cały stres. Natomiast tacy żużlowcy jak ja prędzej się na owalu nabawiali guza, ale taki
byłem i nadal jestem! Ot, taki w gorącej wodzie kąpany (śmiech). W związku z tym w trakcie wyścigów wiele rzeczy zamiast na
rozsądek brałem na emocje i z pewnością z tego względu wynikło kilka zupełnie niepotrzebnych upadków i związanych z nimi
kontuzji.
Finał IMP w Lublinie
Trudno nie pamiętać tych zawodów zwłaszcza, że udało mi się wygrać ich pierwszy wyścig, a za rywali na pewno miałem Tomasza
Golloba i Eugeniusza Skupienia (tym trzecim był Tomasz Fajfer - dop.). Z uwagi na poważną kontuzję odniesioną w 1988 roku na
torze w Tarnowie kiedy to złamałem rękę i nogę były to również zawody, które miały mi pomóc odetchnąć psychicznie, gdyż do
tego momentu nie mogłem się pozbierać i złapać optymalnej formy. Na drodze do finału musiałem się przeprawić przez
ćwierćfinał w Opolu, a następnie półfinał na doskonale sobie znanym torze w Zielonej Górze, gdzie zająłem czwartą lokatę i
awansowałem do ścisłego finału, który został rozegrany w Lublinie. Andrzej Szeplik pieczołowicie przygotował mi motocykl,
który to przed startem do pierwszego wyścigu za nic na świecie nie chciał zapalić. Ile ja się z nim wtedy nabiegałem
(śmiech), ale w końcu zapalił i w ostatniej chwili zdążyłem podjechać pod taśmę. Po puszczeniu sprzęgła wyrwał jak rakieta
do przodu, a cały stadion wtenczas szalał, gdyż w owych zawodach startowałem w skórze i plastronie Motoru Lublin, gdyż mój
ubiór tuż przed zawodami został skradziony. W finale miał jechać Marek Kępa - reprezentant gospodarzy ale ostatecznie ze
względu na kontuzję nie wystartował. Zresztą z Markiem lubiłem jeździć, zawsze mieliśmy jakieś tam drobne potyczki,
nieczyste zagrywki (śmiech)... I nie chodzi tutaj tyle o jazdę nie fair, co raczej o jakieś przebiegłe i niecne sztuczki
stosowane na rywalu (śmiech). Ale wracając do tego finału - po tym pierwszym wygranym wyścigu pierwszy raz w życiu poczułem
się dość dziwnie, jakby mi sodówka uderzyła do głowy (śmiech). Zjeżdżając do parku maszyn myślałem sobie, iż muszę być w
tych zawodach na pudle. Nigdy wcześniej nie miałem takiej pewności siebie, wmawiałem sobie, iż do końca zawodów mogę
przegrać góra dwa wyścigi i z takim wynikiem na pewno będę na "pudle". Przed drugim startem motocykl ponownie nie chciał
zapalić, jednak "biegowa" reanimacja okazała się równie skuteczna i ponownie w ostatniej chwili stawiłem się pod taśmą
startową. Tutaj jednak nastąpił zwrot akcji o 180 stopni, gdyż tym razem przyjechałem bodajże trzeci lub czwarty i z
wielkiej euforii po pierwszym starcie nie został już ślad. W całych zawodach zdobyłem chyba pięć punktów i zawody
zakończyłem daleko od czołówki. Jednak była to dla mnie bardzo dobra lekcja i na szczęście ta moja sodówka została szybko
ugaszona zimnym prysznicem (śmiech).
Aspro - nowa jakość...
Pojawienie się w żużlu firmy Aspro sprawiło, iż w końcu ten sport we Wrocławiu został pchnięty do przodu. Zapoczątkowane
zostały pewne zmiany, które miały na celu przygotować zespół do walki o najwyższe cele. Jednakże sami ludzie z Aspro na
żużlu za bardzo się nie znali, stąd przeróżne decyzje podejmowali sprowadzeni do klubu ludzie na tym sporcie się znający. W
moim przekonaniu, zaznaczam osobistym przekonaniu, największym dramatem było przyjście do klubu Rysia Nieścieruka, co
sprawiło iż żużel od tego momentu zaczął być postrzegany jedynie jako biznes! Liczyła się tylko wygrana i pieniądze, a
metody jakimi miano to uczynić zeszły na dalszy plan. Wszak po co miano, jego zdaniem, wstawiać do składu słabych
wychowanków klubu, skoro można z całej Polski ściągnąć do siebie gwiazdy i nimi wygrywać mecze. Wiązało się to z tym, iż jak
mniemam Rysiu na żużlu znał się średnio, za to wiedział z pewnością jak osiągnąć sukces w biznesie. Znawcą tego sportu mógł
być co najwyżej w oczach prezesa Marcinkowskiego, który jak już wcześniej wspomniałem pojęcia o speedwayu nie miał
żadnego... Zresztą Marcinkowski po tym pierwszym sezonie wrocławskiego żużla z Aspro czuł się mocno oszukany, wszak wynik
uzyskany przez zawodników był dużo poniżej oczekiwań i włożonych w klub pieniędzy. W związku z tym sprawą zupełnie jasną
jest, że gdyby pozostał on dalej w klubie, Rysia we Wrocławiu byśmy już nie zobaczyli. Oczywiście, nie jest tutaj moją
intencją oczernianie świętej pamięci Ryszarda, ale nie mogę o tej sprawie mówić inaczej, gdyż tak najnormalniej w świecie po
prostu było! Przybycie Rysia do klubu zbiegło się mniej więcej w czasie z chwilą, w której ja z klubu musiałem odejść.
Zresztą po części za jego angaż do zespołu byłem współodpowiedzialny. Gdy prezes Marcinkowski zapytał mnie o opinie na ten
temat, to stwierdziłem tylko, iż z pewnością Nieścieruk będzie lepszy od Henia Żyto, który był również w kręgu
zainteresowań. Wtedy byłem przekonany, że razem z Rysiem i miejscowymi zawodnikami, którzy dopiero uczyli się jazdy coś w
tym sporcie razem osiągniemy (Grzegorz był w tym czasie trenerem szkółki żużlowej we Wrocławiu - dop.). Jednak jak to się
zwykło mówić, bardzo się wtedy przeliczyłem (śmiech). Na pewno się domyślasz, że jak sprowadzono na życzenie trenera
zawodników z innych klubów, to ten zrobi wszystko, aby to oni startowali, a nie np. Piekarski czy Malinowski, bo jak on by
wtedy wyglądał? Zrobiłby sobie opinie wydającego niepotrzebnie pieniądze i nic więcej. W związku z tym sprowadzeni zawodnicy
byli niemalże nietykalni i oni w meczu jechać musieli.
...oraz u schyłku kariery.
Heniu Piekarski
Przychodząc do Wrocławia bardzo liczyłem na Henia, że będzie jednym z liderów drużyny i będzie zdobywał dla niej dużo
punktów, jednak przepraszając go serdecznie muszę stwierdzić, iż nigdy nie uważałem że jeździmy na tym samym poziomie,
chociaż bywało tak, że Henryk zdobywał więcej punktów. Z pewnością był najlepszym partnerem do wszystkiego, bo znał życie,
mógł zrozumieć czyjeś problemy jak mało kto. Na torze zaś brakowało mu chyba niektórych informacji czy też sposobów na pewne
manewry, co być może będzie mógł kiedyś sam opowiedzieć. Myślę także, że nauczył się ode mnie kilku metod poznanych w
Zielonej Górze, bo kto miał tego uczyć w drugiej lidze? Ja z lat startów w Falubazie dużo wyniosłem, gdyż jeździli tam
bardzo dobrzy, utytułowani zawodnicy, którzy stanowili doskonały wzór do naśladowania. Styl jazdy Heńka, jak sądzę, wiązał
się również z jego niektórymi cechami. Przykładowo prawie zawsze spóźniał start i właśnie z tego powodu doskonale wytrenował
manewr ścięcia do krawężnika i jazdy po małej, co często przynosiło bardzo dobry rezultat. Oczywiście niezaprzeczalnym
faktem jest to, iż Heniu był zawodnikiem bardzo solidnym, bardzo silnym, zawziętym... Porównując nasze style jazdy mógłbym
stwierdzić, iż jego był bardziej jednostajny, brakowało mu na torze tej finezji (śmiech).
Zarobki żużlowców
Z uprawiania żużla można było wyżyć. Nawet w Sparcie, z tym, że trzeba było tych punktów trochę przywozić (śmiech).
Oczywiście najbardziej finansowo podreperowaliśmy się w momencie zawitania do wrocławskiego żużla firmy Aspro, kiedy to
każdy z zawodników odczuł te duże pieniądze na własnej skórze. Z drugiej strony zapoczątkowało to wyścig szczurów. Skończyły
się przyjaźnie, rodzinne atmosfery w klubach, zaczął rządzić pieniądz. A wiesz przecież, że jak w piątkę bardzo dobrych, ale
też i bardzo biednych przyjaciół rzucisz kasę, to się o nią pozabijają (śmiech). I w pewnym sensie podobnie było i
speedwayu. Z jednej strony było to z pewnością potrzebne i nieuniknione, z drugiej zaś podcięło skrzydła zapaleńcom, dla
których finanse były sprawą drugorzędną. Nie bardzo tylko rozumiem, skąd brała się taka chora chęć zwalczania się na wzajem.
Coś w rodzaju, "jak zniszczę sąsiada, to więcej będzie dla mnie". Ja w ten sposób nie chciałem załatwiać tych spraw, nie
chciałem się upokarzać... Był taki świętej pamięci pan Kapelczak, do którego poszedłem jeździć na taksówkę. Kupiłem
Mercedesa, którego mogłem wyremontować w klubowych pomieszczeniach, za co Sparcie do dziś jestem wdzięczny, jeden z kibiców
za drobne pieniądze ładnie mi ten samochód odmalował i od tej pory byłem samowystarczalny jeżeli chodzi o zarobki. Dodatkowo
nawet przez jakiś czas prowadziłem naukę jazdy małym Fiatem 126p (śmiech). Na żużlu jeździłem już tylko z doskoku, licząc
może jeszcze na jakąś szansę, ona się jednak już nigdy nie trafiła.
Koniec przygody
Oczywiście, że nie żałuję czasu poświęconego na żużel i w ogóle faktu uprawiania tej dyscypliny, ale nie chciałbym też z
tego miejsca wpadać zbyt głęboko w filozofię (śmiech). Powiem zatem krótko - byłem w tym sporcie naprawdę zakochany i każde
osiągnięcie niezwykle mnie cieszyło. Każdy zdobyty po zaciętej walce punkt sprawiał wiele radości, dowartościowywał. Z
czystym sumieniem mogę przyznać, iż żużel i Wrocław dał mi żonę i wspaniałe dzieci, a nikt nie ma takiej pięknej małżonki
jak ja (śmiech Grzegorza, w tym momencie żona weszła do mieszkania - dop.). Tak więc jak widać - żużel mogę postrzegać
jedynie w tych pozytywnych kategoriach. A wypadki i ból? Wyznawałem zasadę, że jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz.
Każdy upadek dawał naukę i pozwalał zdobyć cenne doświadczenie, które niejeden raz zaprocentowało w przyszłości. Myślę, że
na żużlu wyszedłem naprawdę bardzo dobrze i praktycznie lepiej już chyba być nie mogło, zresztą, to nie było moim
pragnieniem. Każdego, kogo spotkałem na mojej żużlowej drodze do dziś wspominam bardzo miło i z sentymentem pomimo, że o
kilku osobach, np. o Rysiu Nieścieruku wypowiadałem się dość krytycznie, ale uważam, że taki mam obowiązek gdyż nie chcę być
pruderyjny i chwalić bez potrzeby. Sądzę, że jak ktoś czegoś nie przeżył i nie doświadczył, to nie może mówić, że to zna...
<< Powrót