Historyczno - żużlowe wspomnienia Bolesława Gorczycy
Szkółka żużlowa, której nie widziałem na oczy
Może to zabrzmi dość dziwnie, ale praktycznie nie uczestniczyłem do szkółki żużlowej. Powiem więcej - nawet nie myślałem o żadnej tam szkółce żużlowej, gdyż z początku "bawiłem" się w rajdy, będące wtedy jedną z sekcji klubu Sparta Wrocław. Gdy w jednym z sezonów zdobyłem w tychże rajdach tytuł mistrza Polski, to pan Łotocki - magister od fikołków, jak go nazywaliśmy, namówił mnie do spróbowania swych sił na żużlu. I w ten oto sposób dołączyłem zimą do drużyny, uczęszczając z zawodnikami na przedsezonową zaprawę, ogólnorozwojówkę. Pierwsze kółka na torze zacząłem kręcić w maju, a już chyba w lipcu byłem po pomyślnie zdanym egzaminie licencyjnym. Był to rok 1971 i tak już z tym żużlem pozostałem. Zostałem żużlowcem bez jakiejkolwiek "przygody" w szkółce żużlowej i tak po dzień dzisiejszy czasem się zastanawiam, co by było, gdyby do czarnego sportu nie ściągnął mnie wspomniany pan Łotocki. Bo muszę powiedzieć, iż wcale się do żużla nie garnąłem. Gdyby mi na nim zależało, to bym zaczynał w 1964 roku, gdy swoje przygody rozpoczynali Jerzy Trzeszkowski czy Piotrek Bruzda. Wiek juniora zatem miałem z głowy, praktycznie zaczynałem startować wtedy, gdy inni nierzadko kończyli już swoje kariery (śmiech). Zacząłem dość późno, jednak chciałem się przekonać, czy będzie mi szło, czy dam radę... No i okazało się, że nie jest z tym u mnie wcale tak najgorzej i tak zostałem przy tej dyscyplinie.
Być przywiązanym do klubu
W moich czasach człowiek był przywiązany do klubu, między zawodnikami nie dochodziło do żadnych sporów na tle pieniędzy czy premii. Tworzyliśmy razem wesołą i zgraną paczkę i wspólne starty były dla nas przyjemnością. Było to zupełne przeciwieństwo obecnych czasów, gdzie zawodnik co dwa lata zmienia sobie klub. W latach siedemdziesiątych zmiana barw była rzeczą niewyobrażalną, gdyż groziła za nią dwuletnia dyskwalifikacja. Stąd pojawiały się pewne machlojki typu wcielanie do wojska w innym mieście czy też podejmowanie studiów... Oficjalna, "na czysto załatwiona" zmiana klubów w rachubę nie wchodziła.
Zarobki i życie żużlowca w latach 70
W tych latach człowiek normalnie pracował z zakładzie i przy okazji bawił się w żużel (śmiech). Trzeba było pracować, gdyż za punkt płacone było jedynie 80 złotych. Nie były to duże pieniądze, a ów stawka wzięła się z regulaminu, który określał wynagrodzenie zawodników. Pamiętam także, iż przyznawana zawodnikowi dieta przed każdymi zawodami wynosiła 300 złotych - tak mniej więcej kształtowały się nasze zarobki. Owszem, sporo zawodników w tych latach, ale oczywiście tylko ci najlepsi, miało pozałatwiane przez klub w zakładach lewe etaty, dzięki czemu figurowali tylko na liście płac, a praktycznie nigdy nie pracowali. Ale z tego co pamiętam, to w naszym klubie nikt takiego czegoś nie miał. We Wrocławiu ogólnie ciężkie było połączenie pracy z żużlem. Często zdarzało mi się złapać kontuzję i już byłem zwalniany, bo po co im pracownik, który nie może wykonywać swoich obowiązków? Dużo lepiej mieli np. na Śląsku, gdzie potężne kopalnie czy huty mocno wspierały miejscowy sport. Najlepsi mieli w ów zakładach wspomniane wyżej lewe etaty, dodatkowo za punkt dostawali np. nie 80 złotych jak my, tylko 800 czy 1000 złotych. Jak widać, obecnym żużlowcom z Wrocławia zarobków z pewnością możemy zazdrościć, jednak aby było sprawiedliwie, to nasze mecze oglądało znacznie więcej kibiców aniżeli ma to miejsce teraz.
Pełen stadion kibiców, a ja wyjeżdżam do wyścigu
Tego się nie widzi, tego się nie odczuwa... Człowiek przygotowujący się do startu już nic nie widzi (śmiech), po prostu się wyłącza. Bynajmniej ja tak miałem, że po przekroczeniu bramy od parku maszyn całkowicie się wyłączałem. Spiker krzyczy, aby dopingować właśnie teraz, bo oni jeszcze słyszą, bo oni jeszcze czują doping, a to nie do końca jest prawda. Zawodnik na starcie, gdy stoi pod taśmą jest już całkowicie odłączony od rzeczywistości i myśli tylko o tym, aby wygrać wyścig...
Sprzęt żużlowy
Zaczynałem na dwuzaworowych jawach, bo one były wtedy najpopularniejsze. Dopiero później weszły na rynek czterozaworówki. W czasach, gdy startowałem rękę na całym sprzęcie trzymał mechanik i na dobrą sprawę zawodnicy nie wnikali ani w naprawy, ani w budowę, ani nawet w ustawienia silników! Może to zabrzmi dziwnie, ale w tamtych latach to właśnie mechanik decydował na przykład o doborze przełożenia. Zawodnik nie musiał się w ogóle znać na sprzęcie, on miał tylko dobrze jechać. Z częściami zamiennymi był problem. W motocyklu wymieniało się tylko to, co się np. urwało i nie nadawało się kompletnie do dalszego użytkowania. Sprzęt wszystkich zawodników był w miarę porównywalny, dzięki czemu mogły decydować umiejętności jeźdźca. Owszem - ci co mieli pieniądze zaopatrywali się w porządniejsze maszyny, przez co byli niemalże nie do przejścia, jednak z tego co pamiętam, to u nas w drużynie takiej "rakiety" nikt nie miał. Wszyscy startowaliśmy na standartowych motocyklach przygotowanych przez klubowego majstra.
Najlepiej jeździło mi się z...
(dłuższa chwila zastanowienia) Na samym początku mojej przygody bardzo dobrze jeździło mi się z Kostkiem Pociejkowiczem - on był taki uczynny... A później to już różnie z tym bywało. Wiadomo, niby się mówi że to jedna drużyna, że trzeba sobie pomagać, a tak naprawdę w większości każdy jeździł dla siebie. Nawet, gdy przed wyścigiem dochodziło do jakiejś umówionej akcji w jego trakcie, to później w ferworze walki człowiek i tak o tym nie myślał, liczyła się tylko wygrana. Doskonale pamiętam takie przypadki, że z kimś się dogadywałem przed wyścigiem, a później i tak nie mogliśmy tych założeń zrealizować, bo sytuacja rozwinęła się inaczej, niż się spodziewaliśmy.
Czy żużel kiedyś był bezpieczniejszy?
Nie sądzę. Fakt - ze względów technicznych jeździliśmy wolniej aniżeli ma to miejsce dzisiaj, jednak z drugiej strony nie były to aż tak duże różnice w prędkości aby mówić, iż było bezpieczniej. Wręcz przeciwnie! Teraz zawodnicy mają do dyspozycji ochraniacze praktycznie na każdą część ciała, a za moich czasów nic nie było. Twarze ochraniały nam zwykłe chusty, a do ochrony oczu stosowaliśmy jednorazowe okulary rolnicze, których używało się przy młóceniu zboża. Dziś wydaje się to niemalże nieprawdopodobne, ale takie były wtedy realia. Początkowo stosowaliśmy "byle - jakie" kaski, dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych weszły na rynek trochę porządniejsze. Owszem - jak ktoś sam sobie coś z zagranicy załatwił to miał coś lepszego. A jak nie miał kontaktów, to jeździł w chuście i rolniczych okularach na głowie (śmiech). Jak sobie człowiek buty wyszykował, to się w nich ścigał. Nie było żadnej Daytony czy innej firmy, która zajmowałaby się tym profesjonalnie. Skóry szyliśmy na miarę gdzieś pod Opolem. Oczywiście - wszystko w tych czasach było klubowe, włącznie z getrami, skórami czy nawet skarpetkami (śmiech).
O karierze
A cóż tu mogę dużo poopowiadać... Byłem po prostu średnim zawodnikiem ligowym, nigdy jakiejś wielkiej, oszołamiającej kariery na żużlu nie zrobiłem. Przede wszystkim za późno zacząłem jeździć, aby myśleć o spektakularnych sukcesach. Praktycznie odkąd tylko zacząłem się w to bawić, łapałem się do składu. A w moich czasach w klubie było znacznie więcej zawodników chcących się znaleźć w wyjściowej ósemce, aniżeli ma to miejsce dzisiaj, zatem konkurencja była spora. Mi się to przeważnie udawało, w najgorszym razie wpisywany byłem na pozycji rezerwowego. Tak na dobrą sprawę to naprawdę poprawnie zaczęło mi iść pod koniec mojej przygody z czarnym sportem. Bodajże w 1978 roku, gdy jeździliśmy w drugiej lidze, miałem czwartą średnią wśród wszystkich startujących zawodników. Rok później, w 1979 roku dojechałem do finału Indywidualnych Mistrzostw Polski, co mogę uznać za taki mój największy indywidualny sukces w żużlowej karierze.
O upadkach i bólu
Z tego co zdążyłem zaobserwować mogę wysnuć wniosek, iż w obecnych czasach zawodnicy na torze bardziej się szanują. Za moich czasów było z tym znacznie gorzej. Jeden drugiego wsadzał bez pardonu w płot i na dobrą sprawę zbytnio się tym nie przejmował. Taki na przykład Kuźniar. Jak się go chciało wyprzedzić to nie było zmiłuj - nastawiał tylnie koło rywalowi i się leciało na bandę. Mnie też raz w Gdańsku załatwił w taki sposób, że nie miałem czego z motocykla zbierać. Ogólnie było tak, że jak żadna kość się nie złamała, to człowiek się otrzepywał z kurzu i jechał dalej. Lekarz co najwyżej pytał, czy wszystko jest w porządku i tyle. Nie tak jak ma to miejsce teraz - badania po każdej kraksie, orzeczenia o zdolności do jazdy itp. Wtedy tego nie było. Ostatnimi czasy Piotrek Świderski nabawił się nieprzyjemnej kontuzji w postaci złamania kości łódeczkowej, przez co długo pauzował. Ja z taką samą kontuzją z powodzeniem startowałem w meczach ligowych. Lekarz owijał gips tak, aby inni go nie widzieli, zakładał ze dwie blokady i się jechało i wygrywało! Fakt - po meczu bolało niemiłosiernie, ale człowiek jakoś dawał radę. Muszę także przyznać, iż skutki tej kontuzji odczuwam po dzień dzisiejszy, ale cóż poradzić, wtedy były inne czasy...
Niestandardowe zakończenie kariery
Nieskromnie mogę powiedzieć, iż w 1979 roku wraz z Heniem Jaskiem i Robertem Słaboniem grałem w klubie pierwsze skrzypce. Zwykle nasza trójka zdobywała największą ilość punktów, a zadaniem reszty było coś dorzucić do końcowego wyniku. Nie pamiętam dokładnie, ale w przeciągu sezonu zdobyłem około 160 - 180 punktów i klub obiecał mi na wiosnę przyszłego roku wypłacić za tę punktówkę premię. Miałem w tym czasie trochę długów, więc z pewnością pieniądze były mi bardzo potrzebne. Wiadomo - człowiek robił jakiś wynik, więc musiał trochę w to zainwestować. Z klubu nie było zbyt dużych pieniędzy, więc musiałem pożyczać... Całą zimę władze klubu obiecywały wspomnianą premię, dodatkowo miałem otrzymać talon na zakup samochodu, bo w tych latach nie można było ot tak wejść do salonu, wyłożyć pieniądze i kupić co tylko się podobało. Na takim talonie także miałem szansę zarobić trochę grosza poprzez dalsze go odsprzedanie, dzięki czemu pozbyłbym się długów zaciągniętych na rzecz speedwaya. No ale niestety ze strony klubowych władz na obietnicach się skończyło, bo tak talonu, jak i pieniędzy na wiosnę nie zobaczyłem. Pamiętam, że wystartowałem tylko w eliminacji Złotego Kasku, a następnie, gdy przyszła kolej ligowego pojedynku z Rybnikiem, złożyłem podanie o zakończenie kariery i poszedłem na trybunę. Oczywiście, władze moje podanie rozpatrzyły negatywnie, a wokół całej sprawy zrobił się szum. Zaraz po tym meczu wyjechałem na zachód do pracy, a po powrocie do domu okazało się, iż zostałem dożywotnio zdyskwalifikowany i w taki oto sposób zakończyła się moja kariera. Gdyby nie ta dyskwalifikacja, to sądzę, iż jeszcze trochę pojeździł. Z drugiej zaś strony miałem mieszane uczucia - skoro wy mnie tak traktujecie, to po co mam dla was narażać swoje zdrowie...?
Czy żałuję, że zostałem żużlowcem?
Nie! Absolutnie nie, bo to wciąga i pochłania do reszty jak narkotyk, bez względu na ryzyko odniesienia kontuzji. Pamiętam, że byli tacy, co po poważnym wypadku "łapali kabla" i już więcej nie potrafili skutecznie pojechać. U mnie to nie występowało, pomimo licznych wypadków, w jakich brałem udział. Jak nie było nic złamane to się otrzepywałem z kurzu i jechałem dalej. Z czystym sumieniem mogę przyznać, iż przejścia z rajdów na czarny tor nie żałuję!